Kosz na klucze, czyli historia ponownego zaufania


Zaufanie jest jak jezioro. Ma swoje granice, swoje brzegi. Wchodząc z kimś w relacje dostaję łódź, kajak, albo chociaż tratwę, żeby móc zapuścić się coraz głębiej na jego teren. Na początku poruszam się dzięki rękom, później, wraz
z kolejną oznaką przyjaźni, mam już wiosła, jacht, statek, a nawet sprzęt do nurkowania w głębiny. Bo poznaję coraz bardziej prawdziwą twarz właściciela jeziora.

Na wiosnę kwitną kwiaty, ryby biorą, ptaki ćwierkają. Latem woda koi spalone ciało. Jesienią otoczenie milknie, liście żółkną, czerwienieją, brązowieją, wiatr nuci melodie, a wszystko stanowi piękny obrazek jak z pocztówki. Zimą robi się trochę niebezpiecznie. Jezioro zamarza, wszystko okrywa biały puch. To sceneria idealna dla prawdy. Na śniegu nic się nie ukryje. Też mam swój teren prywatny z pokaźnym, naturalnym zbiornikiem pełnym wody. Zrobiłam niejedną kopię klucza do furtki umożliwiającej wstęp. 


Zimowy chłód zmusza do poszukiwania prawdziwego ciepła. Usiadłam więc na środku w oczekiwaniu na uścisk kogoś z obdarowanych kawałkiem żelastwa, niby panaceum na samotność. Zamek zachrzęścił, usłyszałam kroki, słowa zachwytu nad wyhodowaną kryjówką, zbielałym krajobrazem, a nawet nad moją bladą buzią pełną piegów, suchą skórą na dłoniach. Potem uśmiech, uścisk, ciepło. Trwało to zaledwie chwilę, chociaż czas pędził jak szalony. A później? Padły słowa zaprzeczające wspólnej przyszłości, ważności wspólnej przeszłości. Nie brutalnie, a pozornie delikatnie, jakby od początku wszystko było jasne. Ktoś oddalił się, temperatura gwałtownie spadła, a jezioro zaczęło nabierać objętości kropla po kropli. Cisza. Słychać tylko oddalające się kroki.
I TRZASK! Lodowa pokrywa pękła, a „bliski” ktoś wpadł w lodowatą przestrzeń. Pobiegłam i wśliznęłam się pod powierzchnię lodu. Akcja ratunkowa zakończyła się powodzeniem. Podziękował, szybko wysechł i… zamknął za sobą drzwi furtki.

A ja nie mogłam wyjść. Pływałam zażywając powietrza i prawie dusząc się w środku. Mokre ubrania ciążyły niczym kamienie. Gdy w końcu udało mi się wdrapać na śliską zmarzlinę doczołgałam się do brzegu, aby położyć się niemal bez sił. Patrzyłam w niebo, a odzież nie chciała wyschnąć. Tym razem stawała się coraz bardziej lepka, śnieg wokół zabarwił się na czerwono. Wtedy bramka znów pozwoliła wejść. Ktoś pomógł mi wstać, przyniósł suche okrycie. Zaświeciło słońce, które zatarło ślady minionej zimy. Nadeszła pora nadziei, odpoczynku, ukojenia. Na jak długo?

Zaraz przy wejściu do mojego dzikiego ogrodu stoi kosz. Lądują w nim źle wykorzystane klucze, każdy zupełnie inny. Pojemnik nigdy nie jest opróżniany. Właściciel może wrócić, wygrzebać swój kawałek żelastwa i wejść. Zawalczyć
o zaufanie. W końcu niszczące gierki międzyludzkie zmęczą.
A przecież każdy zasługuje na drugą szansę, prawda?

Ma Ryś.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZBUNKROWANI #1

Pisanie na zawołanie?

ZBUNKROWANI #5 Miód Wieloświatowy